Od wczoraj przemalowuję swój stary obraz na desce. Namalowałam go dwa lata temu i nazwałam polską Marią Magdaleną. MM była biedna, ze łzami w oczach, pochyloną głową i z aureolą. Generalnie smutek, smutek, smutek. I nawet nie tropików, tylko pól mazowieckich. Wczoraj wzięłam konturówki, w aureolę wbiłam – jak strzały – złote kłosy, podmalowałam oczy i usta, dołożyłam kolie z pereł, i dorysowałam małego, skrzydlatego amorka z napiętym łukiem. Wyszła Bogini Urodzaju w całej mocy i powabie. Wypisz wymaluj – Demeter. Szkoda, że nie mogę tego pokazać, ale na razie mam zepsuty aparat, nie mogę wyjąć pamięci.
PS. Z Kasią Sosnowską miałyśmy konwersatorium. Czyta angielską książkę o dwóch żydowskich stronnictwach, bodajże od króla Dawida: nazwę je po swojemu jako „jahwistyczne” i „synkretyczne”, wygrało pierwsze i Biblię mamy taką, jaką mamy w związku z tym. Relację dam na blog jak przyjdzie na to pora.