


W Kielcach lub pod Kielcami – w Czerwonej Górze – spędziłam trzy, bardzo intensywne dni. Wszystko kręciło się wokół masonerii. W piątek miałam dwukrotnie odkładany (covid!) wykład na Kieleckim Uniwersytecie Trzeciego Wieku o pięknej nazwie Ponad Czasem. Spotkanie odbyło się w sali konferencyjnej Urzędu Miasta, gdzie 45 lat temu odbył się mój pierwszy ślub. Sala świetnie urządzona, publika wyrobiona, z kilkoma paniami nawet wypoczywałam w Busku. Mówiłam o historii wolnomularstwa kobiecego w Polsce, wplatając jednakże wątki kieleckie, masońskie i nie masońskie. Było ich sporo, ciepłe i urokliwe. Jak tu inaczej wspominać swe nastoletnie czasy, naukę w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych, pierwsze prywatki, miłości (choć pierwszy ślub dobrze się nie skończył). Wygoniła nas w końcu pani sprzątaczka; miała autobus. Następnego dnia byłam gościem w kieleckiej loży LDH, Michał Tokarzewski-Karaszewicz (sotuar generała na środkowym zdjęciu), na której zapaleniu świateł byłam ponad 4 lata temu (patrz dyplom uczestnictwa). Loża okrzepła, funkcjonuje znakomicie. Ja, stara wolnomularka, czuję od pierwszych minut czy jest egregor, czy nie ma. Tu był. Książka „Suknia i fartuszek” poszła błyskawicznie, potem wygłosiłam deskę, nad którą pracowałam długie miesiące, sięgając po wątki biblijne, aż do Mojżesza, ale idąc jeszcze dalej, do egipskiej bogini Maat. Szukałam początków kodyfikacji ludzkiej moralności, nad czym masoneria pochyla się od chwili swych narodzin. Nieoczekiwanie dla mnie samej, w serii pytań i odpowiedzi, opowiedziałam siostrom i braciom o swej wolnomularskiej drodze (*28 lat z okładem), i trudnych narodzinach „Wolnomularza Polskiego” w 1993 r. Takich szczegółów nie opowiedziałam jeszcze nigdy i nikomu. Byliśmy z mym Adamem dyskretni. Skonkludowałam, że proces ociosywania masońskiego kamienia bywa trudny i nawet przykry. Mogą powstać rany. I nie oto chodzi, by się z nimi obnosić, ale by wyciągać mądre wnioski. Spotkanie było długie. Ja go nie zapomnę. I do kieleckich sióstr i braci będę chciała wrócić.
W niedzielę natomiast było w moim domu rodzinnym spotkanie przyjacielsko-rodzinne w Czerwonej Górze: z pysznym jedzeniem, jako strawą cielesną i „Suknią i fartuszkiem”, jako strawą duchową. Snułyśmy w kobiecym gronie różne wątki wspomnieniowo-przyszłościowe, stwierdzając, że nie ma to jak spotkania twarzą w twarz. Wspaniała podróż, świetne spotkania, fajni ludzie. Cóż więcej chcieć od życia?
Skomentuj