Krótki był to wypad do mamusi i Czerwonej Góry, ale był. Kwitną jabłonie, wschodzi bób, rośnie szczaw (mniam, mniam, zupa była jak za Gierka), świeci słońce (po burzy). Przyjaciele nas nie opuszczają. Żyjemy.
Wszystkie ptaszki odleciały,
Poznikały też skorupki,
Pozostało puste gniazdko,
Wszystko – mili – jest do dupki.
Blaszana wanienka,
w wanience panienka
swe wdzięki kąpała.
I jedna, i druga
teraz zardzewiała.
Ratuję swą duszę,
zdrowieję na ciele,
do mnie Dzieci Wdowy!
do mnie Przyjaciele!
Inaczej gdzieś sczeznę,
jako zwykła płotka,
niby taka dama,
a może… idiotka?
Z widoku wnoszę, że to jest oset, oset, co kłuje, chociaż miłuje.
Co tam kochani, siądę na oście, o zmiłowanie dla mnie poproście…
Niebo, drzewa, w szkle odbicie,
moje życie, twoje życie.
Wszystkie nasze niepokoje,
moje – twoje, twoje – moje.
Tak pięknie by było… gdyby to była zwykła ławeczka, zwykłe drzewa, zwykła wiosna.
Bratki w skrzynce
gołąb grucha na drzewie,
czy wiesz, gdzie jesteś?
Nie wiem.
Kończy się etap w moim życiu, który rozpoczęłam prawie 38 lat temu. Wierszyk o pustce, to właśnie to. Jeszcze nie znajduję słów, by o tym pisać. Może potem.