Pomyliły mi się dzisiaj tytuły filmów. Myślałam, że idziemy na jeden, a poszliśmy na drugi. Spójrzcie drodzy Czytelnicy na tytuł u góry. Musicie przyznać, że oba jego człony mają coś ze sobą wspólnego. Pierwsza część, to tytuł filmu rosyjskiego reżysera Nikity Michałkowa, druga – to tytuł filmu polskiego. Pewnie różni je wszystko, oprócz letniego gorąca. I tak zamiast w carskiej Rosji, raz przed… raz porewolucyjnej, znaleźliśmy się w Generalnej Gubertni w czasie II wojny światowej, gdzieś hen, na prowincji, gdzie nic wielkiego się nie dzieje: ani frontu, ani wielkich tragedi miliionów ludzkich – są tylko małe tragedie poszczególnych ludzi. Nie widzimy krematoryjnych pieców, lecz palące się fotografie z albumów w kuchennym piecu. I wszystko jest takie jakieś małe, co nie znaczy, że nie wstrząsające. Jest i wojenna miłość, a raczej jej początek i szybki koniec, bo dobrze się to nie kończy. Przeczytałam już teraz, po fakcie, że film jest poprawny politycznie, i że cechuje go „tolerancjonizm”. Dla recenzenta to była chyba obelga. I tak nie wybrałabym tego filmu na miłe, wiosenne popołudnie, ale sumie nie żałujemy z Adamem.
Po powrocie rozmawiałam przez telefon z mamusią o naszym życiu, o politycznych wyborach i – chyba po tym filmie powiedziałam: mamuś, byle wojny nie było i byle bylibyśmy zdrowi. Z resztą poradzimy sobie. Dla niej samej wojna też była „mała”. Oznaczała ucieczki ojca przez okno, więzienie mamy, mojej babci, wizyty Niemców z psem w domu. Był też zapach piwnicy i leżących tam kartofli (dobrze, jeśli były).
A Michałkowa – okazuje się – grają tylko w jednym warszawskim kinie, na Pradze i to późno. Pewnie nie pójdziemy.